Jeśli komuś wydaje się, że ślub (w naszym przypadku cywilny) to kilka podpisów, minimum formalności, a na koniec odbębnione 15 minut w urzędzie, z całą pewnością nie brał nigdy ślubu z obcokrajowcem.
Najpierw trzeba zarezerwować termin, później załatwić pierdyliard innych rzeczy. Urząd Stanu Cywilnego wymaga m.in. zaświadczenia z ambasady, o możliwości zawarcia związku małżeńskiego przez Tambylca (po krótce, sprawdzają czy Tambylec nie ma już jakiejś żony w Korei i czy może wziąć ślub ze mną). Ambasada, aby je wystawić, żąda zaświadczenia z USC o tym, że jestem panną (rozwódką czy inną wdową) i mogę wyjść za mąż. Lista wymaganych papierków jest długa i lubi się zmieniać (co innego powiedziano mi w ambasadzie kilka miesięcy temu, co innego kilka dni temu, kiedy Tambylec ma już kupiony bilet na samolot, bo "zmieniły się procedury"). Do samej ambasady mam prawie 300 km. Ponieważ Tambylec nie mówi po polsku, na ślubie, ale również przy podpisywaniu dokumentów, wymagany jest oczywiście tłumacz przysięgły. Pół biedy, że może być to tłumacz angielskiego, a nie koreańskiego. Od tego wszystkiego głowa człowieka może rozboleć... Z niecierpliwością czekam, aż te wszystkie formalności będą za nami i będziemy odliczać dni do ślubu ^_~
Kiedy więc następnym razem przeczytacie gdzieś, że ślub z obcokrajowcem to łatwizna, że nie trzeba się do niego specjalnie przygotowywać, a wszystkie formalności można załatwić w kilka dni, to możecie mieć pewność, że pisząca to osoba nie ma zielonego pojęcia o tym, co robi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz